dziniec... Rozdawano strawę... Jakaś staruszka ręką zgrzybiałą wyjmowała z konewki kawałki mięsa i po nie wyciągały się chciwie niemyte ręce, żarzyły się oczy więźniów... Zaczęło się dzielenie chlebem. Dorosłym po bochenku, dzieciom — po pół...
I oto zauważono we mnie jakąś sztywność, ziębnącą na widok strawy... Otoczyła mnie gromada dzieci... Zaczęły wyciągać ręce ku mnie, składając je jak do modlitwy — skomleć jak szczenięta...
— Panie! Mnie niech pan odda. Panie! mnie niech pan odda.
— Podzielcie się — rzekłem.
Rzuciły się na darowany bochenek, rozpychały się, łokciami po łbach tłukły...
Pamiętam skłębioną masę ciał drobnych na ziemi, jakieś podskakiwania i opadania rąk dziecinnych, klątwy i wycia, — gryzą się niemal. Walka o dwa funty chleba... Podbiegł do tej chmary walczących dozorca, w jednej chwili rozpędził ją. Dzieci uspokoiły się, rzucając tylko nienawistne spojrzenia. (Grzeczność dzieci pod dozorem policjanta)...
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/63
Ta strona została przepisana.