Ręce trzymałem wyciągnięte, a on poczuł, że śmierć trzymam w tych rękach... Zląkł się o siebie, czy nade mną ulitował — nie wiem...
Schował kajdany do stolika i patrzył na mnie frasobliwie.
— E, bo tu różne ludzie chodzą...
Żal bezradny w słowach jego zadźwięczał, a spojrzenia jego były wstydliwe i drżące. Był to już tylko ten sam zahukany chłop, którego przygniata dąb przy rąbaniu lasu.
Poszedłem ze stróżami...
Szliśmy przez nasze szerokie gościńce, nierówne i wyboiste. Mijaliśmy chaty brudne, gdzie człowiek ze zwierzęciem mieszka; czasem przystawał jakiś człowiek: popatrzył, splunął i poszedł... Po podwórkach biegały samopas brudne i obdarte dzieci, drapały się po płotach lub huśtały na żerdziach. W jednem miejscu pobiegły za mną i przyglądały mi się ciekawie, wyminęliśmy ich — zaczęły rzucać grudkami błota.
Obejrzałem się, a one, wychylając głowy z za chałupy, krzyczały ze śmiechem:
— Parsywy ślachcic, parsywy ślachcic.
Tak mnie witała ojczyzna...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |