słoneczne, i nie widząc ukłonów, wchodził do restauracji.
Szedłem i śmiałem się...
Wyskoczył z kościoła człowiek w trykotach, zmęczony tańcowaniem ewangelji, spostrzegł mój śmiech i rzucił we mnie książką do nabożeństwa. Ale książka upadła na ziemię, wysypały się z niej święte obrazki, i lud wierny począł je zbierać. On błogosławił wierne i zbierające i w otoczeniu obrazków poszedł na „kilka roberków“...
Patrzyłem z rozkoszą ironji...
— Czemu się krztusisz maluczki? — pytał właściciel powozu.
— Nic, nic, maluczki! — odparłem. — Żal mi cię, że się trudnisz biciem człowieka, co ci złote orzeszki zwozi. Boję się, czy cię nie zabolała ręka?
Kazał podciąć konie i znikł mi z oczu.
Szedłem ulicą Warszawy, co chwila przystawałem.
I oto przed jedną wystawą księgarską, gdzie handlarze płody głupoty ludzkiej rzucali na pokaz portmonetom, zostałem dojrzany przez dawnego znajomego. Był to mój kolega szkolny,
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/73
Ta strona została przepisana.