i wyciągając szufladki, pokazywał mi resztę szczoteczek.
— Ogromnie kontent jestem, że cię spotkałem — cieszył się. — Musimy pójść na kolację... Nawet dziś nie mam z kim. Tylko czekajże, weźno mój żakiet. Zaraz będziesz inaczej wyglądał.
Wyciągał z szafy modną odzież i pchał mi ją na grzbiet...
Patrzył na mnie z zadowoleniem.
— Wiesz co? szkoda, że nie zostałeś aptekarzem.
— Et, zdaje ci się, że szkoda...
On zrobił w powietrzu jakiś przewspaniały giest ręką i rzekł z powagą:
— Słowo honoru ci daję... Nawet u nas w „budzie“ jest jeden „fako“ zupełnie podobny do ciebie.
— I z czegóż to podobny?
Zaśmiał się...
— Dobre sobie... Z oczów, z nosa, z włosów: z czego chcesz.
— Nie wierz w takie podobieństwa.
— No, no... Muszę was poznajomić, jak Boga kocham.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/75
Ta strona została przepisana.