Poszedłem... Ale, że czułem ból w oczodole, jąłem ostrzegać wszystkich przechodniów, by nie umierali i aby księżom nie płacili oczami.
Nie zdążyłem dojść do domu, ksiądz za mną...
— Mój panie! jakże tak można? Pańskie oko — szklane. Ja pana nigdy nie pochowam.
— Nie! to nie! — pomyślałem...
I obyło się bez pochówku.
Aliści ksiądz zaprzysiągł mi wieczystą zemstę.
Odtąd też krok w krok chodziła za mną jego nienawiść.
Przyzwyczaiłem się do niej i przestałem o niej pamiętać...
Czas szedł, mijały lata, a ja wyleczyłem się z dewotki, z przedwczesnej śmierci, z pogrzebu katolickiego i z wielu innych rzeczy.
Chodziłem po wsi rodzinnej i słuchałem pieśni siermięg. Smutne były i rezygnacji pełne... Krzywdy wszelkie i zło wszelakie na Boga składały i nie kazały człowiekowi wierzyć w jego moc własną.
Człowiek w piersi pięścią się grzmocił i powtarzał: „moja wina“, ale głuchy był na wszystko, nawet — i na winy.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/82
Ta strona została przepisana.