A gdy oczy już pieśnią im się rozżarzyły i zapłonęły serca, zaprowadziłem ich na środek wioski i uderzyliśmy o niebo naszym Hymnem.
Marzyłem: otoczą nas przyjazne ramiona i pójdą z nami...
Przez okna zaczęły się wychylać głowy, z izb wychodzili ludzie, gromadkami ku nam dążyli...
I oto ci, co przedtem mieli drwiący uśmiech na ustach, stali w niepewności i uchylili czapek...
Zdawało się: powiew pieśni rzuci ich za chwilę na kolana...
Nagle oczy wszystkich zwróciły się w stronę plebanji.
Leniwymi krokami, uchylając się pod ciężarem ciała, szedł proboszcz... Poznał mnie zdaleka — błysnął oczami nienawistnie.
Tłum czekał...
Proboszcz wydrapał się na parkan i zawołał:
— Nie wierzcie mu: to oszust.
I mignął im przed oczami moim szklanem okiem.
Z tłumu wydarł się dławiony pomruk. Ci, którzy mieli upaść na kolana, rzucali we mnie groźby i przekleństwa... Ktoś zaśmiał się —
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/85
Ta strona została przepisana.