Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/115

Ta strona została przepisana.

kończoną brodą, tak zwaną napoleońską. Dostrzegał też wyraz okrutnego zadowolenia, malujący się na jego twarzy. Przez chwilę panowało milczenie. Potem Arsen usłyszał głos margrabiego:
— Sebastiani, zapal jeszcze trzy pochodnie, abym się mógł lepiej przyjrzeć.
Wtedy Albufex pochylił się nad swym spętanym wrogiem i rzekł prawie łagodnie:
— Słuchaj, nie wiem, co się stanie ostatecznie ze mną i z tobą, ale bądź co bądź przeżywam dzięki tobie w tej ponurej sali prawdziwie rozkoszne godziny. Miałeś mnie w ręku, ha! ha! Ty mnie. Ja margrabia Albufex, żołnierz i syn żołnierza, uniżyłem się przed takim jak ty płazem, błagałem ciebie o litość, płakałem niemal żywemi łzami. Ograbiłeś mnie, ogołociłeś z majątku, zmuszałeś do tego, że pracowałem na ciebie jak niewolnik. Tak jest, pracowałem na swój sposób. Gdy spędzałem noce całe w klubie, stawiając coraz wyższe stawki; gdy z krwią nabiegłemi oczyma nie wstawałem od zielonego stolika przez długie, długie godziny, ludzie mówili o mnie: „Co za namiętny gracz z tego Albufex’a, hazard jego życiem.“ — Nie wiedzieli, że chodziło mi o to jedynie, by wygrać kwotę potrzebną na okupienie twego milczenia. Drżałem o honor swój, o wiecznie zagrożone dobre imię. Wiedziałeś o tem, jak dalece jestem na to czuły.
Margrabia umilkł, a Arsen przeniósł z kolei wzrok na leżącego Daubrecq’a.
Twarz posła, oświecona żywym blaskiem kilku pochodni, wydała mu się jakaś dziwnie upiorna. Policzki miał zapadłe, rudy zarost niegolony od dłuższego czasu, zwichrzone rude włosy, tworzyły dla twarzy fantastycznie groźne obramowanie.
Wyglądał naprawdę na spętanego potwora. Oczu tylko nie mógł Arsen widzieć, bo zakrywały je okulary, w których odbijały się, jak w dwóch zwierciadłach, migotliwe płomyki świec. Po krótkiej pauzie margrabia mówił dalej: