Niema już przecie żadnego interesu w ukrywaniu tajemnicy, którą powierzył margrabiemu Albufex. A zresztą gdyby nie chciał, łatwo będzie wymusić od niego wyznanie.
Krata była już przepiłowana. Stary Sebastiani nie był groźnym. W idocznem było, że się nie zbudzi.
Arsen spuścił teraz drabinę sznurową. Daubrecą nie tracił widocznie czasu. Wysunął rękę z obrączki rzemyków i przeciął nożykiem więzy, które miał na nogach. Powlókł się do miejsca, gdzie wisiała drabina i nadspodziewanie sprawnie wspinać się począł po jej szczeblach. Gdy znajdował się już blisko okna, zachwiał się i byłby runął na ziemię, gdyby nie to, że Arsen uchwycił go za rękę i wciągnął przemocą prawie do kamiennego korytarza.
Ucieczka była faktem dokonanym, ale ból i znużenie osłabiły tak Daubrecq’a, że omdlał tym razem naprawdę.
Arsen ratował go jak najbliższego przyjaciela, nacierał, potrząsał, aż wreszcie ten przyszedł do siebie.
— Gdzie jestem? — spytał.
— Nie trać słów napróżno, musimy się jeszcze spuścić na dół do rzeki.
— A więc jest rzeka.
Daubrecą odzyskiwał powoli przytomność.
— Nie wiem, kto jesteś — mówił do Arsena — i pewien jestem, że chodzi ci tylko o listę 27-miu, ale w każdym razie wdzięczny ci jestem za figla, jakiego wypłatałeś margrabiemu. Och panie margrabio, zobaczymy się jeszcze, zapłacisz mi za wszystko. Uf! jaki ból.
— Nie traćmy czasu — powtórzył Arsen.
— Że też tamten nie pomyślał o tem oknie. Zapomniał idjota.
— Nie zapomniał, ale wiedział, że przystęp jest niemożliwy, skała prosta tu jest jak ściana.
— Ty jednak, nieznany mój zbawco, wydrapałeś
Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/126
Ta strona została przepisana.