Krew płynęła z czoła skazańca, a mimo to twarz jego rozjaśniła się jakiemś dzikiem rozradowaniem.
— Brawo Arsen! — wyjąkał gasnącym już głosem. — Trafiłeś celnie, wolę to, niż gilotynę.
Kat stanął osłupiały.
— Dobić go — zawołał jakiś głos.
— On już nie żyje.
Wśród urzędników i agentów powstał straszny popłoch. Wydawali bezładne rozkazy.
— Ściąć mu głowę, sprawiedliwość musi być wykonana.
— Ależ on już jest trupem.
— To nic, niech kat zgilotynuje trupa. Prawo tego wymaga. Tchórzostwem byłoby cofać się przed jednym opryszkiem.
Ale w tej chwili padł drugi strzał, który ugodził kata w ramię, tak, że ręka jego zwisła bezwładnie, nie mógł już wykonać swego smutnego obowiązku.
— To nic — woła uparcie prokurator — rana nie jest śmiertelna, pomocnik kata może go wyręczyć.
Ale ten nie myślał czekać na swoją kolej i uciekał w szalonym pędzie, przeskakując stopnie rusztowania.
Zresztą nowa kula drasnęła prokuratora, który zamiast doglądać wykonania sprawiedliwości, zająć się musiał obandażowaniem swej rany.
Szef prefektury zachował sam tylko zimną krew. On jeden dostrzegł, skąd padają strzały.
Na dachu przeciwległego domu, wprost naprzeciw rusztowania, stał człowiek uzbrojony w karabin.
On to wymierzał celne strzały, raniąc tych, których ubezwładnienie uznał za konieczne. Wyglądał naprawdę imponująco, celując z wysokości wielopiętrowego domu nad tłumem, po części rozszalałym, po części zachwyconym.
Dokazał swego. Egzekucja musiała być odłożona.
Procedura francuska nie przewidziała podobnego wypadku, a urzędnicy zapytywali siebie, kto dokona
Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/187
Ta strona została przepisana.