— Wyznał więc?
— Nic nie wyznał, taki człowiek, jak on, nie wyznaje. No, ale mniejsza o szczegóły, panie dyrektorze, dość, że otrzymałem od niego listę dwudziestu siedmiu.
— I masz ją pan przy sobie?
— Nieinaczej.
— Autentyczną?
— Najautentyczniejszą w świecie, spisaną na papierze naznaczonym krzyżem lotaryńskim.
— Ale jakim sposobem dostałeś pan ją — powtórzył Prasville, którego paliła naturalna ciekawość — gdzie ją miał, w jakiej że nadzwyczajnej kryjówce trzymał ten dokument?
— Chce pan wiedzieć? panie dyrektorze, a więc mówiłem już panu, że powiedziały mi to jego oczy.
Chciałem je widzieć i wyczytać w nich strach przed śmiercią, nikczemny strach tego bezdusznego okrutnika, co posłał sam bez skrupułu na śmierć tyłu ludzi. Spojrzałem w nie, w te jego dziwne oczy, okrążone czerwoną obwódką i tu spadł na mnie jakby błysk światła — jasne widzenie prawdy. Powiedziałem sobie. Skoro nie mogliśmy odnaleźć listy poza nim, ani obok niego, w mieszkaniu jego, ani w sukniach, ani zgoła nigdzie, a więc nosi ją widocznie przy sobie, a raczej w sobie, gdzieś pod skórą, w żywem ciele.
— Co? co? — zawołał Prasville.
— Tak jest, panie dyrektorze, tak jest, nosił ją...
— Ale gdzie?
— Powinienem był dojść do tego sam zapomocą logicznego wnioskowania. Przypomina pan sobie korek kryształowy, za którym goniliśmy razem z hrabianką de Mergy. Korek ten nie był fikcją, albo jeśli pan woli, kryształ ten nie był fikcją. Wydrążony kryształ, który hultaj ten nosił.
— Gdzież wreszcie?
— W oku, panie dyrektorze, nosił go w własnem
Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/197
Ta strona została przepisana.