— Czy tylko nie boli cię nic, mój mały Armandku? — pytała Klarysa.
— Nie, nie siostrzyczko — upewniał chłopiec, wstrząsając przecząco głową. — Ten pan nie zrobił mi nic złego. Wziął mnie tylko na plecy i skoczył wraz ze mną wysoko z okna. To było nawet bardzo zabawne. Klarysa uspokojona wyprostowała się, a przechyliwszy w tył piękną swą głowę, oparła ją o poręcz fotela. Arsen widział wtedy oczy jej lekko podkrążone, i poprzeczną zmarszczkę, przecinającą między brwiami białe czoło. Mimo tych oznak znękania wydała mu się dziś jeszcze piękniejszą. Bolesny wyraz, właściwy twarzom nawykłym do cierpienia, dodawał jej większego jeszcze uroku. Widząc ją tak smutną i tak zda się opuszczoną, przystąpił do niej, wiedziony instynktowną sympatją.
— Pani! — rzekł zcicha. — Nie wiem, jakie są twoje zamiary, ale sądzę, że potrzebujesz pomocy. Sama nie potrafisz wiele dokazać.
— Nie jestem sama — odparła krótko.
— Czy dlatego, że używasz do pomocy tego malca? — spytał Arsen, wskazując na małego Armanda, który zwyciężony znużeniem, usnął z głową opartą o kolana siostry.
— Cóż pan chcesz? — odparta gorzko. — To jest przynajmniej sprzymierzeniec, który nie zdradza. Zresztą niech się uczy wcześnie walczyć ze złym losem i złymi ludźmi.
— To bardzo pięknie — rzekł Arsen — ale gdyby kto inny, gdyby człowiek energiczny i wypróbowanej odwagi, ofiarował pani współdziałanie — czyżbyś je chciała odrzucić?
Kobieta wlepiła w niego swoje wymowne oczy, jakby go chciała nawskroś przeniknąć.
— Arsenie Lupin — rzekła powoli, wymawiając z naciskiem każde słowo. — Wiem dobrze, że od pewnego czasu stanął pan na mojej drodze. Wiem, że
Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/58
Ta strona została przepisana.