za którą uganiał się oddawna — miał ją niejako pod ręką.
Arsen przypomniał sobie z drżeniem Klarysę, którą odwiedził przed udaniem się do Daubrecq’a. Była złamana, pełna trwogi. Zadziwiająca jej dotąd pogoda duszy zdawała się być zachwianą.
— On go zabije! — powtarzała przez łzy. — On zgubi Gilberta, a potem zbezcześci jego imię, imię mego ojca. Nie pozostanie mi wtedy nic prócz samobójstwa. Ale to dziecko — mówiła, wskazując na A rmanda — co się z niem stanie? Nikt nie zechce zaopiekować się nim. Nikt nie przyjmie do domu shańbionego sieroty.
I łamiąc rozpaczliwie ręce, Klarysa błagała jego, Arsena, by pomyślał o dziecku, wtedy, gdy jej już nie będzie. Polecała jego opiece — swego małego braciszka, ona, hrabianka de Mergy, nie znajdowała dla niego innego opiekuna prócz człowieka, którego sława, aczkolwiek rozgłośna, nie należała do zaszczytnych. Widząc ją tak zrozpaczoną, Arsen postanowił przywrócić jej odwagę.
— Hrabianko! — rzekł do niej — skoro los postawił mnie na pani drodze, to widocznie przeznaczeniem jest mojem uratować panią ze szponów tego człowieka. Nie pierwszy to raz, ja, którego nazywają genjalnym rzezimieszkiem, a często i bandytą, spotykam w świecie ludzi stokroć odemnie szkodliwszych.
Dotąd wychodziłem zawsze zwycięsko z takich zapasów. Od dziś sprawa pani jest moją sprawą. Przysięgam pani, że nie spocznę, dopokąd Gilbert nie będzie wolnym. Przysięgam pani, że włos mu z głowy nie spadnie i nie zrobią mu nic, choćby Daubrecq sprzymierzył się z samym djabłem dla dokonania zemsty. A nie przyrzekam tego, z powodu łez twoich i rozpaczy hrabianko de Mergy, lecz dlatego, że Gilbert jest przyjacielem moim, kolegą, towarzyszem. Żaden jeszcze z członków naszej bandy nie zginął pod gilotyną, to jest dla mnie punkt honoru. Tak jest pani! Tacy
Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/82
Ta strona została przepisana.