Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

Izydor całą siłą woli panował nad sobą, aby nie dać poznać, co się w nim dzieje. Lecz widocznem było drżenie ust, a oczy błędnie przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie. Wykrztusił kilka słów, naraz zamilkł i ukrywając twarz w dłoniach, wybuchł spazmatycznem łkaniem:
— Oh! ojcze... ojcze...
Rozwiązanie nieoczekiwane przez Arsena Lupin, lecz jak wzruszające i naiwne!
Z niezadowoleniem Lupin chwycił za kapelusz i chciał odejść. Lecz w progu zatrzymał się, wahał się chwilę, następnie powoli wrócił na swoje miejsce.
Łkanie młodzieńca wznosiło się, jak skarga dzieciny, której wyrządzono krzywdę. Łzy spływały przez skrzyżowane palce. Lupin schylił się i nie dotykając Izydora, rzekł głosem, w którym nie było cienia szyderstwa, ani obrażającej litości, jaką zwykle uczuwa zwycięzca:
— Nie płacz, mały. Są to ciosy, na które trzeba być przygotowanym, rzucając się naoślep w walkę, jak ty to czynisz. Czekają ciebie może większe klęski... Jest to przeznaczenie bojowników, trzeba to przyjąć z odwagą.
Ciągnął dalej z pewną słodyczą:
— Widzisz, miałeś racyę, mówić, że nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Wiedziałem o tem od dawna. Od pierwszej chwili uczułem dla ciebie niewytłómaczoną sympatyę... dla twojej inteligencyi — podziw... Dlatego chciał-