Przez dwie godziny siedział Beautrelet w swoim przedziale trwożny i zatopiony w myślach. List ten w zbudzał w nim nieufność, tak wyglądał, jak gdyby dla niego był napisany, jak gdyby jego osobiście chciał wywieść w pole. Pierwszy raz owładnął nim strach, ponieważ nie zaczepiano go otwarcie. Myślał przytem o starym ojcu, uprowadzonym z jego winy, i zapytywał się z niepokojem, czy nie lepiej zaniechać tak nierównej walki?.
Zniechęcenie to nie trwało długo. Wysiadłszy bowiem o szóstej rano z wagonu i pokrzepiwszy się krótkim snem, nabrał znowu wiary w siebie.
Na dworcu oczekiwał go Froberval z córeczką dwunastoletnią, urzędnik arsenału, który był przyjął starego Beautrelet w gościnę.
— I cóż? — zapytał Beautrelet.
Poczciwiec zaczął narzekać, lecz Beautrelet przerwał mu, a pociągnąwszy go do poblizkiej restauracyi, kazał podać kawę i począł wypytywać, nie pozwalając mu odchodzić od przedmiotu.
— Ojciec mój nie został uprowadzony, nieprawda, to niemożliwe?
— Niemożliwe. A mimo to zniknął.
— Od kiedy?
— Nie wiemy dokładnie.
— Jakto?.
— Nie wiemy. Gdy wczoraj rano o szóstej nie zeszedł, jak zwykle, otworzyłem drzwi. Już go nie było.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/121
Ta strona została skorygowana.