Następnie chwycił Izydora Beautrelet za rękę i zagłębili się w ciemności parku. Po chwili weszli na trawnik środkowy. Równocześnie księżyc wyjrzał z za chmur. W świetle jego ujrzeli zamek z ową wysoką i śpiczastą wieżyczką, której zawdzięczał zapewne swoją nazwę. W oknach nie było światła. Cisza wokoło.
Valmeras uchwycił ramię towarzysza.
— Cicho.
— Co się stało?
— Psy tam... widzisz pan...
Usłyszeli warczenie. Valmeras gwizdnął po cichu. Dwie białe sylwetki rzuciły się ku nim i w kilku susach olbrzymie zwierzęta leżały u stóp swego pana.
— Tak grzecznie, dzieci... leżeć tam... dobrze... nie ruszyć się...
Zwracając się zaś do Izydora, rzekł:
— Teraz chodźmy. Jestem spokojny.
— Znasz pan dobrze drogę?
— Tak, zbliżamy się do tarasu.
— A potem?
— Przypominam sobie, że z lewej strony znajduje się jedno okno, którego okiennice źle się zamykają, z łatwością będziemy mogli otworzyć je z zewnątrz.
Gdy doszli do wskazanego miejsca, okiennica przy małem natężeniu otworzyła się rzeczywiście. Dyamentem Valmeras przerżnął szybę. Zrobiwszy w ten sposób dziurę, włożył rękę i otworzył okno. W jednej chwili znaleźli się obaj w pokoju.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/144
Ta strona została skorygowana.