— Pokój ten, o którym wspominałeś, — rzekł Valmeras, — znajduje się na końcu kurytarza, który dzieli lewe skrzydło na dwie części. Na prawo zaś znajduje się obszerny westybul, zdobiony posągami; w głębi tegoż są schody, któremi wyjdziemy w bliskości pokoju zajmowanego przez ojca pańskiego.
Uszedł kilka kroków.
— Beautrelet, idziesz pan?
— Tak... tak...
— Jakto, przecież pan stoisz... Co panu jest?...
Pochwycił go za rękę. Była zimna jak lód. Zauważył, że Beautrelet przysiadł na ziemi.
— Co panu jest? — powtórzył.
— Nic... to przejdzie.
— Lecz cóż jest?
— Boję się...
— Pan się boisz!
— Tak, — przyznał się Beautrelet. — To nerwy... Często mi się zdarza, że nie mogę nad niemi zapanować... a szczególnie dzisiaj, ta cisza... wzruszenie... A potem, od czasu pchnięcia nożem przez owego sekretarza... Lecz, to przejdzie... o, już przechodzi...
Zdołał się już podnieść, a Valmeras wyprowadził go z pokoju. Po omacku szli przez kurytarz, i tak cicho, że jeden kroków drugiego nie słyszał.
Słaby blask światła zdawał się oświecać westybul, do którego teraz skręcili. Valmeras zajrzał. Nocna lampka stała na schodach.
— Stój! — szepnął Valmeras.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/145
Ta strona została skorygowana.