Beautrelet stracił go z oczu, lecz miał przeczucie, że się coś stanie.
Naraz jakiś cień rzucił się na stojącego na straży, lampka zgasła, było tylko słychać hałas walki. Beautrelet przybiegł. Obydwóch ciała leżały na ziemi. Chciał się schylić, lecz w tejże chwili usłyszał głuchy jęk, westchnienie, równocześnie jeden z napastników pochwycił go za rękę.
— Prędko... chodźmy.
Byłto Valmeras.
Weszli na drugie piętro, na kurytarz wyłożony dywanem.
— Czwarty pokój na lewo, — szepnął Valmeras.
Wkrótce znaleźli drzwi tego pokoju. Jak się tego spodziewali, więzień był zamknięty na klucz. Potrzebowali więc pół godziny, długie pół godziny nadludzkich wysiłków, aby odbić zamek. Wreszcie weszli.
Po omacku Beautrelet doszedł do łóżka. Ojciec jego spał.
Ostrożnie go przebudził.
— To ja, ojcze, Izydor... i jeden przyjaciel... nie bój się niczego... wstań... tylko cicho...
Ojciec ubrał się pospiesznie, a gdy mieli wychodzić, rzekł im:
— Nie jestem sam w tym zamku...
— Ah! któż jest? Ganimard? Holmes?
— Nie, nie widziałem ich przynajmniej.
— Więc kto?
— Jakaś panienka.
— To panna de Saint-Veran bez wątpienia.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/147
Ta strona została skorygowana.