— Nie trudno poznać... A przecież nie widziałem pana nigdy, tylko portret jego w dziennikach. Jesteś pan źle... jakby to powiedzieć... źle umalowany.
Mówił wyraźnym obcym akcentem, Izydorowi Beautrelet zdawało się po dłuższem badaniu, że nieznajomy również ma maskę zamiast swej zwykłej fizyonomii.
— Któż pan jesteś? — powtarzał... — Któż pan jesteś?
Nieznajomy uśmiechnął się:
— Nie poznajesz mnie pan?
— Nie. Nigdy nie widziałem pana.
— Widziałeś mnie tak samo, jak ja ciebie. I moje fotografie umieszczały dzienniki... bardzo często... No, odgadujesz?
— Nie.
— Sherlock Holmes.
Ciekawe było spotkanie, lecz również wiele znaczące. Młody człowiek zrozumiał jego doniosłość. Wyraziwszy swoje uznanie, rzekł do Holmesa:
— Przypuszczam, że bytność pańska tutaj ma związek z nim?
— Tak...
— Więc... więc pan myślisz, że idąc tą drogą, dojdziemy do niego?
— Jestem tego pewien.
Radość, jaką odczuł Beautrelet konstatując, że jego opinia równa się z opinią Holmesa, nie była bez troski. Jeżeli Holmes dojdzie do celu, czeka go sława, a któż wie, czy nie dojdzie przed nim?
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/201
Ta strona została skorygowana.