za nimi w znacznej odległości. Przeszli oni prosto przez pola, kierując się do drogi, która prowadzi do Havru, zdala rozpoznał dyszenie automobilu.
Wracając tą samą drogą, przechodził właśnie koło wielkiej farmy. Lecz będąc na zakręcie drogi, miał ledwie tyle czasu, aby wskoczyć do rowu i ukryć się za drzewem. Znowu bowiem kilku ludzi przechodziło, czterech... pięciu... a wszyscy obładowani pakami. A dwie minuty później, drugi automobil odjeżdżał.
Tym razem nie miał siły wrócić na swój posterunek, zawrócił więc do Etretat i położył się.
Rano następnego dnia chłopak przyniósł mu list. Otworzył. Była karta Ganimarda.
— Nareszcie! — wykrzyknął Beautrelet, gdyż czuł potrzebę jakiej duszy ludzkiej, któraby mu pomogła w tej srogiej walce.
Wyszedł więc z wyciągniętemi rękoma. Ganimard pochwycił je, przez chwilę patrzał na niego z podziwem, wreszcie rzekł:
— Jesteś pan wytrwałym człowiekiem.
— Ba! Przypadek mi dopomógł.
— W walce z nim, niema przypadku, — rzekł Ganimard, który zawsze o Arsenie Lupin mówił tonem uroczystym, nie używając jego nazwiska. Usiadł.
— Więc trzymamy go nareszcie?
— Tak, jak go trzymaliśmy już z jakie dwadzieścia razy, — odrzekł śmiejąc się Beautrelet.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/220
Ta strona została skorygowana.