W tej chwili opanował go strach, uczuł się tak oddalonym od Ganimarda, że musiał wytężyć całą siłę woli, aby nie uciekać, co sił starczy. A przecież żadne niebezpieczeństwo nie groziło mu, przeciwnie, taka cisza panowała wokoło, że zapytywał sam siebie, czy Lupin i wspólnicy jego nie opuścili na zawsze Igły.
— Na następnem piętrze zatrzymam się, — rzekł do siebie Beautrelet.
Znowu trzydzieści stopni i drzwi, lecz lżejsze i modniejsze. Otworzył je powoli, przygotowując się do ucieczki. Nie było nikogo w tej sali, która różniła się zupełnie od poprzednich. Na ścianach wisiały obicia, na podłodze dywany. Naprzeciw stały dwie przepiękne etażerki, zastawione srebrami. Małe okienka w szczelinie skały, zaopatrzone były w szyby.
W pośrodku sali stał stół bogato nakryty obrusem z koronek, na którym stały cudowne zastawy z owocami i ciastami, szampan w karafkach, całość przybrana najpiękniejszymi kwiatami.
Wokoło stołu trzy nakrycia.
Beautrelet przybliżył się. Na serwetach leżały karteczki z nazwiskami biesiadujących osób.
Czytał najpierw: Arsen Lupin.
Naprzeciw: Pani Arsenowa Lupin.
Wziął trzecią kartę i zatrząsł się z przerażenia. Na karteczce stało jego nazwisko: Izydor Beautrelet!
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/231
Ta strona została skorygowana.