— Jest to zapewne rozbijanie się fal morskich o skałę, — rzekł Lupin.
— Nie, nie... szmer fal znam doskonale... to jest co innego...
— Cóżby być mogło, moja droga, — rzekł śmiejąc się Lupin. — Na śniadanie zaprosiłem przecież tylko Izydora Beautrelet.
A zwracając się do służącego zapytał:
— Karolu, zamknąłeś drzwi od schodów za panem?
— Tak, i założyłem rygle ubezpieczające.
Lupin wstał:
— Cóż to, Rajmundo, drżysz?... Ah! jesteś zupełnie bladą.
Po cichu rzekł jej kilka słów, jak również i służącemu, następnie odchylił kotarę i kazał im się oddalić.
Na dole zaś, hałas stawał się wyraźniejszy. Były to głuche uderzenia, które się powtarzały w równych odstępach.
— Ganimard stracił cierpliwość, — pomyślał Beautrelet, — wyrąbuje więc drzwi.
Lupin zaś, bardzo spokojny, jak gdyby rzeczywiście nic nie słyszał, ciągnął dalej:
— Gdy mi się udało dotrzeć tu dotąd, zastałem Igłę bardzo zrujnowaną. Widocznem było, że od wieku noga ludzka tutaj nie postała, od czasu Ludwika XVI i rewolucyi. Tunel zapadał się. Schody zawalały się. Woda wdzierała się do wnętrza. Musiałem więc podmurować, wzmocnić niejedne miejsca, odnowić.
Beautrelet nie mógł powstrzymać zapytania.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/236
Ta strona została skorygowana.