Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

— Do kaduka, — rzekł śmiejąc się Lupin, — moje akcye spadły. Dobrze mi tak, chciałem mieć na ostatku sensacyę i linę za bardzo naciągnąłem. Nie trzeba mi było tyle gadać!
Przycisnął się do muru. Pod naciskiem ludzi jeszcze jedną deskę wyrwano, i Ganimard mógł się swobodniej poruszyć.
Najwyżej trzy metry dzieliły przeciwników. Lecz Lupin ukrył się za etażerkę pozłacanego drzewa.
— Do mnie, Beautrelet, — krzyczał stary policyant, zgrzytając z wściekłości zębami. — Strzelaj do niego, zamiast stać bezczynnie!...
Izydor dotychczas nie ruszył się, niezdecydowany. Całą siłą byłby się chciał wmieszać do walki i zdusić nieprzyjaciela, który był na jego łasce i niełasce. Lecz jakieś niewytłómaczone uczucie powstrzymywało go.
Dopiero nawoływanie Ganimarda wstrząsnęło nim. Palce położył na odwiedzionym kurku rewolweru.
— Jeżeli ja się wmieszam, — pomyślał, — natenczas Lupin przepadł... lecz mam przecież prawo... to mój obowiązek...
Oczy ich spotkały się. Oczy Arsena Lupin były spokojne i uważne, prawie ciekawe, jak gdyby w tej niebezpiecznej chwili zajmowała go jedynie moralna walka, którą staczał ze sobą młody człowiek. Czy Izydor zdecyduje się strzelić do niego?
W tejże chwili drzwi pękły od dołu do góry.
— Do mnie, Beautrelet, trzymamy go, — ryczał Ganimard.