Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

Izydor uniósł rewolwer.
To co się teraz stało, było tak błyskawiczne, że dopiero później Beautrelet rzecz jasno pojął. Widział jak się Lupin schylił, jak przebiegł wzdłuż muru, prześlizgnął się koło drzwi, tuż pod bronią, którą napróżno Ganimard chciał ku niemu skierować. Następnie, on, Beautrelet, czuł się powalonym na ziemię, lecz również szybko silne ramiona uniosły go w górę.
Lupin trzymał go w powietrzu jak tarcz żywą, poza którą chował się.
— Dziesięciu przeciw jednemu, a jednak ucieknę, Ganimard! Widzisz, Lupin zawsze da sobie radę...
Z nadzwyczajną szybkością cofnął się do tryptyku. Trzymając jedną ręką Izydora przed swoją piersią, drugą ręką otworzył ukryte wejście i zatrzasnął za sobą małe drzwiczki.
W tejże chwili ukazały im się schody, które prostopadle schodziły.
— Idźże, — rzekł Lupin, popychając Izydora Beautrelet, wojsko na lądzie pobite... Zajmijmy się flotą... Ah! śmieszni, wyrąbują teraz tryptyk!... Za późno... Lecz spiesz, Beautrelet...
Schody wykute w samej korze skały, kręciły się jak wąż wokoło pyramidy.
Jeden popychając drugiego, biegli po dwa lub trzy stopnie. Od czasu do czasu snop światła przedzierał się przez szczeliny i Beautrelet widział jak we śnie łodzie rybackie o kilkanaście sążni i czarność torpedowca.