tutaj przyszedł, nikt mnie o nic nie pytał. A następnie, zdaje mi się, że postępowanie sądowe nie było sekretne, gdyż wszyscy byli obecni... nawet jeden z przestępców.
Mówił spokojnie, tonem nadzwyczaj ugrzecznionym. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki, bardzo szczupły, ubrany bez wszelkiej kokieteryi, w krótkich spodniach, w ciasnym tużurku. Twarz miał rumianą, jak panienka, czoło szerokie, włosy zaczesane do góry i blond brodę nierówną i źle strzyżoną. Oczy jego błyszczały okazując wielką inteligencyę. Nie zdawał się być zaambarasowany, tylko uśmiechał się, uśmiechem nader sympatycznym, w którym nie było cienia ironii.
Pan Filleul badał go z wrastającą nieufnością. Dwaj żandarmi przybliżyli się do niego. Młodzieniec odezwał się wesoło:
— Jak widzę panie sędzio, posądzasz mnie pan, że należę do współwinnych. Lecz gdyby tak było, czy nie umknąłbym w odpowiedniej chwili, idąc za przykładem mego towarzysza?
— Mogłeś pan mieć nadzieję...
— Każda nadzieja byłaby absurdem. Zastanów się, panie sędzio, a przyznasz mi, że logicznie myśląc...
Pan Filleul spojrzał mu prosto w oczy i przerwał sucho:
— Dosyć żartów! Nazwisko pana
— Izydor Beautrelet.
— Zawód?
— Słuchacz retoryki w liceum Janson de Sailly.
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/27
Ta strona została skorygowana.