gorliwiej, gdyż pan de Gesvres, przybywszy na miejsce wypadku, obiecał im trudy nagrodzić. Gdy zdołano ogień przygasić, była już druga godzina, o ściganiu więc podpalaczy nie było mowy.
— Obejrzawszy sobie to miejsce za dnia, — rzekł brygadyer, — nie podobno, aby nie było śladów... odszukamy ich.
— Ciekaw jestem — dorzucił pan de Gesvres, — jaki powód mieli, aby takie zamieszanie spowodować, z podpalenia starej słomy nie mieli żadnej korzyści.
— Proszę za mną, panie hrabio... mam złe przeczucie, że będę mógł pana objaśnić.
Razem wrócili ku ruinom. Brygadyer wołał:
— Lecanu?... Fossier?...
Inni żandarmi szukali swoich towarzyszy, pozostawionych na straży. Znaleźli ich opodal furtki, rozciągnionych na ziemi, skrępowanych, o zakneblowanych ustach i z przepaską na oczach.
— Panie hrabio, — szepnął Quevillon, — panie hrabio, ogłupiono nas, ja dzieci.
— Jakto?
— Te wystrzały... zasadzka... pożar... wszystko było obliczone na to, aby nas stąd odwołać. Przez ten czas skrępowano tych dwóch ludzi i sprawa skończona.
— Jaka sprawa?
— No, uprowadzili nam rannego, do stu piorunów!
— Tak myślisz?
Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/35
Ta strona została skorygowana.