Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/87

Ta strona została skorygowana.

— Dobrze tak, — mamrotał Bredoux, — załatwimy się prędko.
Wyjął zegarek.
— Nim wróci pan Filleul, nie zastawszy naturalnie nikogo, to potrwa ze cztery minuty. Mnie starczy jedna, aby wyskoczyć oknem i uciec przez furtkę, aby umknąć na rowerze. Pozostają więc trzy minuty. Te starczą.
Dziwna to była figura ten sekretarz Bredoux. Na nogach bardzo długich i cienkich trzymał się korpus gruby i okrągły z nieproporcyonalnie długiemi rękoma. Wyglądał jak pająk. Twaz miał kościstą, czoło nizkie, Beautrelet zachwiał się, musiał usiąść.
— Mów, co chcesz?
— Dokument. Od trzech dni go szukam.
— Nie mam go.
— Kłamiesz. Gdy wchodziłem tutaj, widziałem, że chowałeś do portfelu.
— Cóż dalej?
— Następnie przyrzekniesz mi, że będziesz milczał. Zostaw nas w spokoju, zajmij się własnemi sprawami. Zaczynam tracić cierpliwość.
Przybliżył do Izydora, mając ciągle rewolwer skierowany na niego. Mówił stłumionym głosem, lecz wyraźnie i dobitnie. Wzrok miał twardy, na ustach okrutny uśmiech.
Beautrelet zdrętwiał. Poraz pierwszy uczuł, że mu grozi niebezpieczeństwo, i czuł także, że nieprzyjaciel silniejszy jest od niego.
— Cóż dalej? — pytał Beautrelet głosem zdławionym.