Strona:Maciej Wierzbiński - Dolar i spółka.djvu/284

Ta strona została przepisana.

Pan Andrzej wodził okiem po obozowisku pogrzebanych szczątków ludzkich — jakichś istot, co niewiadomo, w jakim celu błąkały się po tej ziemi kiedyś i odeszły w milczenie, pozostawiając krzyż żelazny, jako jedyny bodaj widoczny wyraz swego istnienia. Lecz gdy w myśli zespolił te istoty w jedno ciało, gdy krzyże ich złączyły się w jeden krzyż, pojął, iż ciało to miało swoją wielką duszę i dostojne znaczenie, a krzyż niebotyczny zbliżał ziemicę do słońca.
Ciemno było, smutno i duszno na tym upokorzonym padole, wydanym z wyroków Bożych na bezkresne mroków z jasnością zapasy.
Pan Andrzej patrzył w te mroki i szepnął w duszy:
— Gdzie jesteś, o sprawiedliwości?...
A potem myśl jego poszła przez rzesze żyjących. Ujrzał sylwetkę chłopa rybaka, przez którego usta posłyszał głos ziemi, przystąpił sercem do dr. Wolskiego i jego narzeczonej, przygarnął kilka innych osób i nagle z dziedziny smętków przyziemnych wzniosła się dusza jego na wraże chmury, w złotą krainę nadziei. I westchnął:
— Kiedy zawitasz, o Wiosno?!
Wieczór spędził u swych przyjaciółek, gdzie po epoce świetności amerykańskich wszystko wróciło w dawne tryby.
Po kolacji Kornelja, zapalając papierosa, zagadnęła go z uśmiechem:
— Co powiesz na to, jeśli wyswatam Krzysztofa z Żanetą Maniecką?...

KONIEC.