Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ni! O nich nie śmie nikt nic wiedzieć. Ale Nawoj i Gniwka muszom furt, nie mogom pokazać się już tu nikaj.
— Pojadę do nich do jaru, a potem w drogę
— Trza im dać pieniądze.
— Dam im zegarek i wszystko, co mam.
Wiktor powstał od stołu i chwycił rękę przyjaciela.
— Maks, tyś mnie wyratował... Już po raz drugi.
Lis uścisnął jego dłoń lekko palcami, a potem zrobił ręką w powietrzu krótki, bezwiedny giest, oznaczający tyle co „nie zawracaj głowy“.
Jeszcze w tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak głębokie żywił przywiązanie do tego człowieka, któremu kiedyś uratował życie. W istocie Wiktor był dosłownie jedynym osobnikiem na świecie, budzącym w tym urodzonym zabijaku tkliwy afekt który można było nazwać miłością. Podobnego uczucia nie miał dla żony i pytanie, czy, mając dzieci, byłby odnosił się do nich z taką samą tkliwością. Wiktor byłby z dzieci jego najukochańszym. Wobec niego sam jak dziecko słaby, mógłby nawet poledz z jego ręki, nie rozwinąwszy w pełni swej herkulesowej siły.
— Maks, jak ja się tobie odwdzięczę? — mówił jeszcze porucznik.
— Eh... Niech oni już lepi jadom! Czas!
Lis przelał nieco koniaku w buteleczkę i wraz z garścią papierosów wsunął mu w kieszeń.
A Wiktor objął okiem izbę — obraz pełen krwi i grozy.
— Za obelgę świętej ziemi polskiej, za męczeństwo ludu śląskiego! — szepnął sobie w duszy nad zwłokami wyrodnego Ślązaka, co był narzędziem Hoersingoskiej polityki i katem swych braci.
— Do widzenia! — zwrócił się do przyjaciela. — Boję się o ciebie...