Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczekanie psów wywabiło ze dworu wiejską dziewczynę, która oznajmiła, że pan Augustyn Widera jest przy wybieraniu ziemniaków, niedaleko za stodołą.
Na widok Wiktora Kuny młody Widera — blondyn średniego wzrostu z łagodną twarzą, na której ogorzelizna pokrywała bladość — zdziwił się, a oniemiał, gdy ten odezwał się do niego po polsku i to dobrą polszczyzną. Bez słowa patrzał w niego jak w tuza, skłonny do podejrzeń. Znał go przecież jako Niemca, który jak tylu Górnoślązaków nie mówił po polsku z wykształconymi ludźmi. Jakoż Wiktor ozwał się z uśmiechem:
— Siostra moja nie wspominała ci jeszcze, że... jestem Polakiem i oficerem wojsk polskich w korpusie generała Hallera?
Augustyn rozchylił wargi, ale nie powiedział ani słowa. Na tle ogromnego zdumienia, malującego się na sympatycznej jego twarzy, pojawił się złoty uśmiech. Bo słowa „oficer wojsk polskich“ zabrzmiały w jego uszach niemal, jak bajka. Wiktor wydał mu się nagle nieziemską istotą. Widera nie widział dotąd na oczy oficera polskiego i takie miał mgliste wrażenie, jakby oficer taki istniał tylko w książkach i w marzeniu.
— Oficer wojsk polskich...? — wyrzekł w cichym zachwycie.
— Tak jest! — odrzucił Wiktor i ciągnął z wylaniem. — Przybywam do ciebie jak Polak do Polaka. Wiem od siostry, żeś o własnej sile wylazł z lepkiego, pruskiego błota, wyemancypował się... Chciałem ci za to uścisnąć rękę.
Rozradowany temi słowy Augustyn wyciągnął poraz drugi do porucznika prawicę z widocznem wzruszeniem.
— Panna Matylda nic mi o tem nie mówiła. Niczego mniej nie spodziewałem się, jak tego... Jak ładnie mówisz po polsku!