Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.




XIlI.

Jeszcze Wiktor nie nagadał się z matką, jeszcze nie obejrzał z ojcem tartaku, w którym miał objąć rządy, a już prysnął na motocyklu do Szopienic, by odnaleźć swego Samsonowego przyjaciela.
Łatwo go było odszukać, gdyż gospoda jego świeciła w oczy przy trakcie tramwajowym rozmiarami i nalepionemi na niej afiszami. Mniej sympatyczna z powierzchowności od gospody pod Tychami, przedstawiała daleko lukratywniejsze przedsiębiorstwo.
Wiktor ucieszył się niezmiernie, gdy ujrzał pucułowatego karczmarza w jego dębowem, poduszką wysłanem krześle przy szynkfasie. Niemałą jego zaletą było, że umiał być rzetelnie wdzięcznym. Dlatego troskał się o jego losy. Nie mógł pojąć jak człowiek, którego o spryt nie posądzał, wyplątał się z barbarzyńskich szponów Grenzschutzu bez szwanku. W mniemaniu jego, kto znał Lisa a obejrzał sobie trzy w izbie jego powalone trupy, musiał odrazu wskazać na niego jako na sprawcę tej masakry.
Skoro przeto przeszli do mieszkania Lisa, Wiktor zagadnął:
— Czy ty z djabłem trzymasz, żeś wyszedł cało?
Lis potrząsł łbem. Uśmiechnął się, bo przystąpiły doń wspomnienia tej nocy, gdy dzięki Wik-