Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, plebiscyt... Tem słowem wyjaśnia się, usprawiedliwia i zamyka każdą sprawę. Poturbują kogo, obrabują, zaaresztują to nic, bo to przecież plebiscyt. Zabiją go, także nic wielkiego, bo od czegóż plebiscyt?
— Tak jest, moja droga. Nie było by tego wszystkiego, gdyby nie ten arcymądry, błogosławiony, przemiły plebiscyt. Mama ma rację, mówiąc, że kto go nam narzucił, nie wiedział, co czyni. Nie wiedział, że na tym padole najpiękniejsze ideje i ideały, wcielone w życie, dają nieraz najpotworniejsze obrazy. Niema tak wzniosłej idei, jakiej nie potrafiłoby obniżyć, zepsuć, splugawić zwierzę ludzkie. Ale... cóż Froncek? Gdzież on się tak ululał?
— Nie wiem. Leżał u siebie, jak nieżywy. Dookoła niego butelki, i to butelki wina, wódki, likierów. Skąd on to wziął, pytanie.
— Odgaduję, ha! ha! Zaraz ci to wytłumaczę. Jest, zdaje mi się w Janowie czy pod Janowem, ks. kapelan Jankowski, który tak, jak osławiony ks. Nieborowski, uprawia gorliwą propagandę na rzecz Berlina, mimo swe polskie nazwisko i pochodzenie. Odbiera on na swą propagandę co pewien czas od dra Urbanka czy też z polecenia kogoś innego w niemieckim komisarjacie Katowickim znaczne przesyłki wina, wódki, cygar i różnych specjałów. Wywąchał to nasz cwany Froncek. Zwierzył mi się kiedyś, bo nie dało mu to spać, że takie „kapki“ i frykasy mają dostać się w niegodne paszcze szwabów. Więc domyślić się łatwo... Dobrał sobie kilku przedsiębiorczych kompanów, napadli społem na wóz z winem i... zabawili się. I oni robią plebiscyt.
— Ojciec oburzony na niego, zamierza go wypędzić ze służby, bo istotnie chłopak ciągle gdzieś się wałęsa. Na dobitkę wygrywa ojcu przed oknami na trąbie.
— A to hycel! — zaśmiał się Wiktor. — Ale nie można go się pozbywać w żadnym razie, bo... to