i wnet porywał ich prąd w wiry i fale bujnego życia plebiscytowego — życia dźwięczącego muzyką serc wielu, muzyką wiary, nadziei i miłości.
Rozmawiano o wiecach protestacyjnych przeciwko gwałtom bojówek niemieckich i o rocznicy 3-go maja, która miała na terenie plebiscytowym przeobrazić się w olbrzymią, żywiołową manifestację polskości nieustraszonej, niezłomnej, gdy wpadły wiadomości o bezczelnych, głupich a zuchwałych zakusach aresztowania Polskiego Komisarza Plebiscytowego pod arcybłahym pozorem w Opolu. Jakiś obłędny kapitan Zycherki uważał tam za stosowne uczepić się formalności, dotyczącej samochodu, by wśród wycia spędzonych bojówek wyrzucić coś niecoś z wrzącej animozji na energicznego wodza Polaków, będącego solą w oku rozbisurmanionym zastępom niemieckim. Spostrzeżono tę scenę z okien gmachu Komisji Koalicyjnej i zlikwidowano ten incydent bezzwłocznie, w którym ujawniła się w jaskrawych blaskach owa „furja teutońska“, z jaką musieli walczyć Polacy.
Gdy Wiktor Kuna, przedstawiwszy Korfantemu sprawę nieszczęsnego Widery, tak podobną do sceny Opolskiej, spotkał się w restauracji z Pochwalskim, podporucznik nie mógł uspokoić się z powodu tego aktu Zycherki, który dawał mu przedsmak niemieckich nastrojów plebiscytowych zarówno jak zbiorowej duszy Germanji. Tych, co wchodzili w skład polskiej machiny plebiscytowej nic już nie mogło zadziwić ani oburzyć. A Wiktor ubił to charakterystyczne zajście swem cierpkiem:
— To plebiscyt, mój kochany! To owoc amerykańskiej mądrości poczciwego Wilsona.
Późnym pociągiem wracali do Mysłowic dwaj towarzysze broni i Wiktor, syt spraw aktualnych, począł wypytywać wielce kulturalnego przyjaciela o jego wrażenia górnośląskie.
Pochwalski nie poznał jeszcze mieszkańca tej ziemi, który daleko większe miał w jego oczach