— Znów muszę pani dziękować... Nie wypłacę się pani bodaj nigdy za jej bezmiar sympatji i dobroci...
— W zadowoleniu duchowem mam nagrodę.
— Mówi pani, jak naprawdę uduchowiona istota. G. Śląsk zyskał w pani Polkę zgoła niepospolitej miary... Szczęśliwym będzie ten, któremu poda pani rękę przed ołtarzem... — wyszeptał i umilkł z pochyloną głową.
I ona nie miała słowa, bo nadszedł wielki moment w jej życiu.
— Gdybym nie był człowiekiem, urodzonym pod ciemną gwiazdą i predestynowanym do cierpienia na tym padole... — wycedził z cicha, jakby do siebie.
— Może teraz los okaże się dla pana łaskawszym. Może czeka pana przyszłość pogodna i jasna...
— Gdybym mógł w to uwierzyć...
— Chociażby nawet tak było, jak pan przypuszcza, tak srodze przez los doświadczony, to... to wydaje mi się, że... cierpieć wraz z panem byłoby także wielkiem szczęściem...
— Panno Matyldo! — zawołał w ekstasie. — Przemawia Pani językiem aniołów!...
Pochylił się do jej kolan, przycisnął usta do jej ręki, zsunął się na podłogę. A ona, drżąc jak listek, położyła dłoń na jego głowie i zawisła nad nią.
— Pan mnie kocha?... — wyszeptała.
— Całą duszą... Oddawna... Nikt nie oddziaływał tak na mnie, jak pani... Jeśli nauczyłem się cierpieć, to dzięki pani, bo obcując z nią, miałem tą pewność, że my ludzie mamy duszę... Gdyby pani mnie kochała, chciała ze mną iść przez życie...
Nie było wątpliwości. Utworzyli jedną, skończenie sharmonizowaną grupę i zaraz postanowili wziąć ślub, jak najprędzej.
Wieczór zastał ich w ogrodzie, gdzie spotkali ich wracający z kopalni dyrektor i pani Agata. To
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.