Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

legitymacje, za które, jak słyszał od falsyfikatorów, płacono tam hojnie.
Skoro zmierzch zapadł, wsunął się do Hotelu Lomnitz chyłkiem, a dwaj jego towarzysze czekali na narożniku ulicy, by wycyganione od głupich Polaków grosze szumnie przehulać.
Czekali na niego długo. Przepadł w czeluściach gmachu. A gdy wreszcie po upływie pół godziny wynurzył się z bramy na rojną, dobrze oświeconą ulicę, czerwony był jak burak, oszołomiony, ogłupiony i wlókł się krok za krokiem. Zapomniał o koleżkach, o pohulance.
— Masz pieniądze? Zapłacili? — zagadnął go koleżka.
Odważny młodzian smutną miał minę.
— Die verfluchten Hunde!... — ulżył sobie trochę.
Trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie, by poznać przebieg tej wyprawy po złote runo.
Przyjęto go w Hotelu Lomnitz uprzejmie, ale z tajemniczą miną. U wejścia do gmachu, gdzie kręcili się ludzie, nie było można przecież rozmawiać swobodnie w takiej sekretnej materji. Więc jakiś grzeczny młody człowiek zaprowadził go do suteryn hotelu i wskazał mu drzwi do mieszkania, jak się zdawało, stróża domowego, mówiąc, że tam Komisarjat załatwia takie transakcje zdala od oczu i uszu ludzkich.
Co działo się z młodym Orgeszowcem od chwili, gdy zamknęły się za nim owe drzwi, opowiadał on bardzo niechętnie, półsłówkami, prosząc o głęboką dyskrecję. Bez ceregieli pochwyciło go dwóch zwalistych chłopów, rozciągnęło na stołku, rzuciło mokry worek na pewną, obnażoną część ciała, której wrodzona wstydliwość nie pozwalała mu wymienić, i wrzepiono mu kilkanaście serdecznych razów, jako zapłatę za tę ofertę. Z zapłaty tej hojnej nie pozostało śladu.