Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic z tego nie będzie, strachy na Lachy — rzekł do Wiktora p. Gawrych.
— Może odmyślili się?
— Zamiast uderzyć na nas, zwrócili ostrze przeciwko Francuzom — ozwał się p. Przybyłka.
Kuchcik, na przeszpiegi wysłany, przyniósł wiadomość, że te orchole zaczepiają żołnierzy francuskich, lżą chodzące z nimi dziewczęta. Przyszło w kilku miejscach do bijatyk, a nawet strzelaniny.
— Po jakiego djabla siedzieć tu i wędzić się w tem dusznem powietrzu. Chodź, wyjdziemy na miasto! — zwrócił się Gawrych do Wiktora. — Już wpół do dziewiątej. Dadzą nam święty spokój. Zobaczymy, co się święci na mieście.
Wyszli wraz z kilku urzędnikami Komisarjatu i, porwani prądem zciżbionych przechodniów, ruszyli szybko w stronę poczty, gdzie zbierał się nieprzeliczony motłoch, wygrażający Francuzom, których pluton pełnił tam wartę. Nie zorjentowali się jeszcze, na co się tam zanosi, gdy raptem doleciał ich uszu, skędyś, z labiryntu ulic, jakie przeszli, huk strzałów karabinowych.
— Może Francuzi rozpoczynają nocne ćwiczenia? — bąknął Gawrych, wcale nie pewien, czy się nie myli.
— A jeżeli to atak na Lomnitz?! Spieszmy z powrotem! — zawołał Wiktor, gdy kilkotysięczny tłum, przed nimi napierający na pocztę, posunął się gwałtownym odruchem naprzód. Zaczem z przed gmachu ryknął jakiś głos i w minutę potem zagrzmiała salwa. Nie przebrzmiała jeszcze a raz jeszcze zagrzechotały karabiny.
Motłoch zakołysał się, chaos, rwetes i panika wkradły się w niego. Rozlatywano się na wszystkie strony. Lekko ranni pełzali pod mury, kryli się w bramy, kilka brył ludzkich czerniło się na bruku.
Nie zatrzymując się przy tym obrazie, Gawrych i Kuna podążyli ku ulicy Gliwickiej.