Po godzinach opresji, grozy, rozhoworu i dramatycznego napięcia nastąpiła reakcja nerwowa i zapanował rozgwar karnawałowy. Wszyscy wyszli bez szwanku, wszyscy radowali się, że ta reduta polskości nie ucierpiała poważnie, że odbił się o nią huragan furji germańskiej i nazajutrz tętnić będzie dalszą pracą dla wielkiej sprawy.
Pojawiło się z piwnicy wino, trysnęła wesołość, rozwiązały się języki, zwłaszcza tych, co podczas akcji obronnej chowali się bohatersko po kątach. Teraz ogarnął ich spóźniony zapał, rozpierał, ponosił.
A Wiktor, rzuciwszy się w fotel, ocierał twarz, umorusaną od dymów, i mruczał swój refren:
— To, psiakrew, zwie się... plebiscyt!
Pojawił się kuchcik. Na widok zucha Korfanty krzyknął, niech żyje! Porwano go między siebie, nalewano mu wina i rycerski karlik przeżywał chwile uznania i chwały.
— Niech żyje!!! — wołano, podrzucając go w górę. — Niech żyje i bije orcholów! Wiwat!