Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlatego.
— Czy pan zbliża się do bolszewików?
— Nie, jestem anarchistą, ze szkoły Bakunina i Kropotkina.
— Wśród swych towarzyszów niewielu spotyka pan takich, jak pan sam, wrogów złota? — zauważył porucznik z nieznacznym uśmiechem.
— Niewielu — przyznał komunista. — Człowiek jest szczególnie nikczemnem stworzeniem. Niema nic nadeń paskudniejszego.
— W tem przekonaniu strzela pan do niego bez najmniejszego szkopułu, jakby do zająca.
— Jak do zająca?! Nie! Ja nie zabiłbym tak niewinnego i miłego zwierzęcia, jak zając. No, wiele możnaby mówić o tem wszystkiem. Wypiję z życzeniem, aby pan w tej ciuciu-babce wziął górę nad swym bratem, nad tym sędzią, czyli bezczelnym idjotą, co sądzi ludzi.
— Gdybym mógł spodziewać się, że przyłapię go jutro...
— Bardzo możliwe, że ów pan sędzia wybierze się sam na tę obławę. A w tym wypadku dostanie go pan w ręce.
— Jest pan tego pewny?
— Zrobię, co się da.
— Jeśli tak, to pojadę! — zawołał Wiktor, zdecydowany podjąć tę grę, i poczęli zastanawiać się nad technicznem przeprowadzeniem kontr-zasadzki.
Lecz Nawoj nie odsłaniał wszystkich swych zamiarów, aczkolwiek drapieżna namiętność migotała w rysach twarzy degenerata. Chwilami wargi jego drżały, ręce gestykulowały.
— Doprawdy, — zawołał porucznik — pan przyszedł na świat o kilka wieków zapóźno. Cóżby to z pana był za towarzysz pancernego znaku w epoce Zawiszy Czarnego!
Na to Nawoj spoważniał, zapadł się w siebie. Pokiwał głową w milczeniu, przetarł dłonią czoło, westchnął i wyszeptał do siebie.