Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

włóczyły się tłumy nędzarzy, żebraków, głodnych, starców, niewiast i dzieciów, i wszelkich obdachów i betlowali o kawałek chleba. Pomerło ich kilkanaście tysięcy. Kole Pszczyny i Rybnika było najgorzy i tam co dziesiąty człek umierał...
— Kiedy to było? — spytał jeden ze słuchaczów.
— Kiedy? Było to za króla pruskiego, co lubił się zwać „ojcem ludu“, w roku 1847. A czemu taka nędza, taki tyfus przyszły na Górny Śląsk? A-no, bo rząd pruski chciwym panom pruskim ziemię dawał a chłopom wydzierał. Musieli oni, nic jeść nie mając, pańszczyznę odrabiać na ziemi tych ryterów, za co nie zapłatę, ale często baty dostawali, w nędzy pracować dla prusaków, którzy przed sądem i w amtach zawdy mieli recht. A cemu tak było? Bo lud był polski. A lud polski (myślom Miemcy) na to jeno jest na ziemi, aby Prusakowi służył i łapy mu lizoł...
Słuchając tego, piekarz z Bytkowa czerwieniał na twarzy jak burak, jakby krew zalać go miała. Nie wiedział, co na obronę Prusaków powiedzieć. Coś jednak w głowie gotował i wreszcie, niby z kolubryną, co miała położyć trupem mądrego chłopa, zawołał butnie:
— Kiedy oni tak mondrujom, to niech powiedzom, gdzie wienksza kultura u Miemców czy u Polaków?
To rzekłszy przybrał kogucią minę, jakby już sprawę wygrał i przeciwnikowi gębę zamknął.
Rozciekawieni tym pojedynkiem dwóch polityków uchodźcy powstawali z ziemi i spozierali na nich oczekująco, co nie przeszkadzało im sięgać po kursującą butelkę, jaką podsuwał im milczący towarzysz agitatora z Bytkowa.
Na to pytanie Kotis podrapał się po obielonej czuprynie, skupił się i rzekł: