Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

Za plecami Wiktora ukazały się w progu twarze dwóch jego satelitów. Cofnęli się wszakże zaraz, a Lis, wziąwszy ze stołu butelkę wódki, wyszedł do nich, pozostawiając braci sam na sam.
— Ah, Walter!... Tak mnie przyjmujesz?! — wyrzucił Wiktor i odsapnął. — Z opryszkami wchodzisz w zmowę przeciwko mnie i witasz mnie jak opryszek...
Blady, wsparty o stół Walter spoczywał w krześle, niby wór mąki i patrzał w oblicze brata z przerażeniem w źrenicach.
— Ty chytry jesteś, Walterze. — Chytry jak krzyżak i zawzięty jak szatan... Ale jednak dzisiaj przechytrzyłem cię z pomocą życzliwych ludzi i dostałem cię w twoją własną pułapkę... To ci się nie udało.
Wiktor zrzucił kubrak, zdarł z głowy czapkę i, siadając tuż przed nim w krześle, ciągnął:
— Dziwne nastały czasy, jeżeli pan sędzia, kustosz praw, ładu, porządku i tym podobnych rzeczy, występuje ramię przy ramieniu ze zbirami i urządza obławę na brata... Posiadasz szczególniejsze kwalifikacje na sędziego ludzkich postępków... Zajdziesz wysoko, bo ciebie sądzić będą ludzie bliźniaczo do ciebie podobni, twoi prawdziwi bracia, w których pojęciu cel uświęca środki... Ale cóż to zamierzałeś zgotować mi za rozkosze?
— Co zamierzałem?... Nic szczególnego. Chciałem poprostu dać ci nauczkę, abyś się strzegł, nie agitował tak zapamiętale, nie afiszował się. W tych czasach notorycznego agitatora może kto sprzątnąć ze świata...
Wiktor spozierał w twarz brata z drwiącym uśmiechem.
— Łżesz jak z książki. Przyodziewasz się w skórę baranka. Walterze, jeśli ty mnie nie sprzątniesz ze świata...
— Co ty mówisz? Ja?!