Nazajutrz z południa, w obliczu tysiącznego, rozagitowanego tłumu na rynku katowickim, stał Nawoj na stopniach posępnego gmachu teatralnego i nieco zachrypłym głosem wyrzucał na głowy gorejące niby żagwie słowa. Cechował go jednak w tem pewien umiar i nie upodobnił się całkiem do swych rozwydrzonych, sztucznym zapałem niesionych krzykaczów komunistycznych, pragnących oddziałać na motłoch zapalnie. W elukubracjach jego było więcej logiki i więcej sensu.
Miasto prawić o neutralności G. Śląska wobec wojny polsko-bolszewickiej, jak zapowiadały to plakaty, miasto występować przeciwko okupacji Śląska, jak byłyby tego pragnęły gotowe do akcji zaczepnej bojówki i żywioły nacjonalistyczne, anarchista obwieszczał już zwycięstwo bolszewików nad Wisłą, zapowiadał zalew kraju przez zwycięskie wojska Lenina, wróżył erę bolszewizmu w Niemczech. Kto uważnie słów jego wysłuchał, mógł był wyczuć w nim rzadki okaz wywrotowca, marzycielskiego ideologa. Ale nikt bodaj spostrzeżeń takich nie robił wśród rozstrajającego umysły rozgwaru jarmarcznego, podniecenia i wrzasków, dochodzących z pod murów kamienicznych. Gwardja Nawoja, t. j. głównie hutnicy z zakładów „Baldona“ i „Marty“, rozsiani w pobliżu mówcy, pośród morza głów, wznosili okrzyki: „Niech żyje bolszewizm!“. „Niech żyje rewolucja światowa!“
Nie przeszkadzała im w tem policja. Świętowała dnia tego, nie inaczej jak zielona policja „bez-