Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc, proszę pani, trzeba brać kapelusz i wynosić się stąd. Chociażby bez kapelusza.
— Czyż to kobieta nie ma prawa pozostać tutaj? — spytała z uśmiechem rezolutna panna, patrząc w jego twarz wnikliwemi a gwiezdnemi oczyma.
— Prawa nikt pani nie odmawia, ale, proszę pani, tu może być gorąco...
— Ja nie lubię uciekać.
— Nie lubi pani uciekać? — spojrzał w jej źrenice żywo i po chwili dodał: — Mówi przez panią krew rycerska...
— Tym, co przybyli tu na robotę plebiscytową, nie wolno lękać się byle czego.
— Ależ to nie „byle co“, panno Jadwigo! — zawołał strwożony o nią porucznik i ciągnął: — Pani nie wie, że Francuzi wyszli z miasta i zostawili Komisarjat na łasce szwabów.
— A panowie nie uciekają...
— Pani nie może tu pozostać! — szarpnął go niepokój i, zbliżając się do niej, począł błagać: — Niech pani zrobi to dla mnie, proszę...
Gorący rumieniec oblał śniegi jej lic, pochyliła i odwróciła szybko głowę. Drżącemi palcami oplotła krawędź biurka i siedziała tak bez ruchu, pod gradem jego żarliwych próśb, aż nie podnosząc nań oczu, zsunęła się z biurka.
— Jeśli pan tak prosi...
— Koniecznie proszę. Cóż powiedziałaby mama pani, gdyby ujrzała ją teraz, na tej zagrożonej placówce?
— Powiedziałaby, że jestem głupia — rozśmiała się, w pewnem oszołomieniu szukając kapelusza po pokoju. — Bo kobieta powinna być tchórzliwa, jak zając. O mężczyźnie mówi się „chwat“, o kobiecie „głupia“. A i ja przecież mam obowiązek pozostać na zagrożonej placówce.