Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

kiem dymów. Za nimi puścił się Wiktor, trzymając za rękę swoją już znowu krzepką towarzyszkę.
Czas naglił, bo niby zagon wiedźm, rozpasana dzicz Wandalska wtargnęła do Komisarjatu, aby tam niejako tarzając się w bezmyślnej orgji opętańców, niszczyć literalnie wszystko na miazgę w pijanym szale.
Ci, których odepchnięto od drzwi mieszkań na trzeciem i czwartem piętrze, ratowali się na strych i na dach, gdzie później, po krótkiej walce, pojmał ich, zmaltretował i zaaresztował gremjalny pościg. Ten i ów przyczaił się na pewien czas w zakamarkach poddasza.
Tymczasem Wiktor grzmocił pięściami w drzwi mieszkania na najwyższem piętrze, które, jak to był zauważył przypadkowo, zajmował policjant miejski. Gdy wzbraniano się otworzyć, rąbnął we drzwi jednym ze swych jajkowatych granatów, jakie zachował na najczarniejszą godzinę.
Poskutkowało. Wtargnął do mieszkania. Policjanta nie było w domu. Ale steroryzowana drugim granatem rodzina jego posłusznie i żwawo wykonywała rozkazy. Wydobyła z szafy mundur policjanta. Okazał się on za obszerny na figurę Wiktora. Doskonale. Wdział przeto granatowe portki na swe krótkie szarawary, wciągnął mundur na skórzany kubrak, na głowę włożył wysłużoną czapkę i już tylko brakowało mu paska i pałaszyka. Ale któżby zauważył niedostatek taki?
Wiktor wziął w dłoń granat i rozśmiał się do siebie.
— Teraz jazda za mną! Tuż, tuż za memi plecami, aby nas nie rozdzielono! — zawołał półtonem do panny Jadwigi i począł zbiegać po schodach.
Dostali się w morze głów, w zator sciżbionego motłochu. Wiktor przeciskał się przezeń bezwzględnie, pracował łokciami, rozpędzał ludzi grubiańskiemi wykrzyknikami, gotów kropnąć grana-