Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.




XXV.

Szli i szli żwawo cichemi ulicami, uciekając przed koszmarem w popielate objęcia zmroku.
Wreszcie Wiktor zwolnił kroku i odzyskał mowę.
— Czemu tak pędzimy?... Ja doprawdy lękam się o panią jeszcze. Jeśli kto w kwaterze pani lub w jej sąsiedztwie wie, gdzie pani pracuje, albo chociaż tylko podejrzewa w pani Polkę, nie ręczę, czy w dzisiejszym nastroju miasta nie napadną na panią jakie histeryczne jędze lub pijane Niemczaki. Boję się o panią... — powtórzył z naciskiem i ciągnął: — Więc wsiądzie pani na siodełko mego motocyklu i pofrunie ze mną do Mysłowic, na wypoczynek do mej siostry. Dobrze?
O, jak była mu za to wdzięczna. Czuła się bowiem tak skołatana duchowo, że z trwogą myślała o samotności w tem rozszalałem środowisku. Obawy jego nie były wcale bezpodstawne. Potrzebowała oparcia i w tej chwili tuliła się do niego swą istotą niby gołębica po groźnej burzy.
— Do Mysłowic?... Nie jestem ubrana... — wyszeptała, jakby nie wypadało zgodzić się odrazu.
— Obiecała się pani mej siostrze. A w tych okolicznościach nikt nie oczekuje tualety. Zresztą pani we wszystkiem ładnie.
— Jeśli pan uważa, że nie zapóźna godzina...