Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty zawsze włazisz akurat tam, gdzie cię nie potrzeba! — rzekł do niego po niemiecku. — Pocoś ty tam poleciał do komisarjatu?!
Brał się nad tym „chłopakiem“ za głowę, nazywał go wartogłowem, szaleńcem, warjatem a może właśnie dlatego miał do niego szczególną słabość.
— Okazało się, że byłem tam potrzebny — odparł po polsku Wiktor. — Czasem akurat warjat jest najpotrzebniejszym. Pan Bóg dobrze wiedział, dlaczego go stworzył.
Dyrektor śmiał się, słuchał, nie każdy wyraz rozumiejąc, a raz po raz spozierał z podełba na pannę Jadwigę, siedzącą w fotelu naprzeciwko niego. Bo nigdy w życiu nie zbliżył się do Polki z inteligencji, a powtóre panna Jadwiga poczynała oddziaływać na starego pana niemal fascynująco.
Wkrótce zasiedli do stołu jadalnego, bo Wiktor upomniał się o kolację dla panny Orzelskiej i siebie, u ukojona, ukołysana w tem środowisku, jakiego było jej potrzeba, panna Jadwiga wzięła udział w ożywionej rozmowie o wypadkach katowickich. Ozwał się jej śpiewny, przemiły głos. Pani Agata i wszyscy słuchali jej skutkiem tego z pewnem nabożeństwem niby autorytetu a pan Wilhelm nie odrywał od niej wzroku. Miał wrażenie, że po raz pierwszy słyszy język polski, o którego piękności nie miał wyobrażenia, a nadto, że ma przed sobą nieznany dotąd tulipan i to tulipan pachnący.
Chciał wyjść z roli obserwatora, zagadnąć ją o coś. Ale jak? Po niemiecku? Ona by go może nie zrozumiała, a po polsku on sam nie zrozumiałby siebie. Mimo to, pogładziwszy dłonią łysinę trzykrotnie, pan Wilhelm wystękał z chłopska:
— Jak się pani tu podobo?
— O, bardzo. Ja przeżyłam tu już tyle w tym krótkim czasie. że przez to wcieliłam się w Śląsk