Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mógłby to uskutecznić jedynie ktoś taki, co mieszka za Przemszą i wraca teraz do domu — zauważyła panna Matylda. — A takiej osoby nie mamy.
— A czy ja nie mogłabym ujść za mieszkankę Modrzejowa, Sosnowca lub Dąbrowy? — spytała panna Orzelska.
— Pani by się odważyła? — zawołała pani Kuhnowa.
— Jeżeli potrzeba... — wyrzekła panna Jadwiga i zarumieniła się mocno.
Froncek patrzał w nią wielkiemi oczyma z gębą nieco rozwartą.
— A kai mają Ausweiss? — spytał sprytny karlus
— Czy przepustka konieczna?
— A dyć nima tak dobrze. One zjelenioki takie głupie nie som, aby tako fajno freliczka zawierzyć.
— Ja posiadam francuską kartę legitymacyjną. To może wystarczy?
Na to Froncek jął drapać się z powagą po płowym łbie, a panie czekały orzeczenia autorytetu. Znał on te „cartes d‘identite“ i ważył w mózgownicy, jak straże graniczne odniosłyby się do takiego dokumentu.
Wreszcie rozjaśniła się jego pyzata twarz i przemówił:
— Probe frei! Możno próbować. Kiej te sapramynckie Heimatstrojery łobocom pikne auto i pikna paniusia chnet łogłupiejom.
Zalecał, by panna Orzelska wyjechała samochodem, jakby wracając z wizyty u państwa Kuhnów, i ofiarował się towarzyszyć jej, chcąc w zetknięciu ze strażami wystąpić z pyskiem. Doświadczenie nauczyło go, że trochę bezczelności, a nawet więcej niż trochę, znakomicie pomaga ludziom w tarapatach.