Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, muszę. Zostawi mnie pan gdziebądź w pobliżu granicy i miejsca ataku, dobrze?
— Któżby się pani oparł? Doprawdy pani jest z narodu Poniatowskiego... — wyszeptał i ciągnął: — Ale my ruszymy dopiero o brzasku a noc spędzimy na słomie w Modrzejowie. Więc chyba przespałaby się pani tam na probostwie?
— Dobrze. Jeśli mnie pan tam zabierze.
— No, jeśli pani „musi“...
— I proszę, bardzo proszę.
Wiktora porywała chęć wziąć łapki tego przymilnego dzieciaka i całować bez pamięci.
Zatrzymali się przy samochodzie i czekali na towarzyszów, którzy poszli po swą broń.
— Niech pani jednak nie obiecuje sobie jutro żadnego wspaniałego widowiska. Takich kilku czy kilkunastu kretów, pełzających po ziemi, to nic pięknego — tłumaczył jej porucznik.
— Czy pan przypuszcza, że ja pragnę ciekawego widowiska? — obraziła się trochę.
— A czego? Wrażeń, poprostu wrażeń.
— Ja pragnę żyć całą duszą z tymi, co walczą, dorzucać swe gorące życzenia do sumy uczuć, jakie podniecają walczących. Pragnę dorzucić swoją iskierkę do zwycięstwa. Bo ja wierzę, że to może zaważyć trochę na szali.
— Nie myślałem nad tem... Ale jest coś w tem, co pani mówi — zastanowił się i myślał głośno. — Nasi młodzi ochotnicy, którzy wczoraj przeważyli losy bitwy pod Radzyminem na naszą stronę, bronią swą nie dokazali z pewnością wielkich rzeczy. Bo cóż zdziałać może młokos nie znający rzemiosła żołnierskiego? A przecież przynieśli z sobą na front święty ogień wiary w zwycięstwo i natchnęli nim szeregi. I tak żołnierz odczuł, że tuż za nim stoi murem Warszawa i Polska...
— Tak, poczuł się mocny mocą ducha narodu
— Istotnie jest jakaś potężna siła mistyczna...