Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ktoby w nią nie wierzył, nie wierzyłby w modlitwę.
Zbliżyło się do nich przez mrok nocny dwóch powstańców z karabinami. Amunicji nie mieli przy sobie wiele, gdyż przed godziną wyjechał już nad Przemszę wóz z kilku Hallerczykami i amunicją, jaką porucznik nie omieszkał zachować dla drużyn Mysłowickich.
Wiktor otulił pannę Jadwigę w długą dachę i rzekł:
— Zabiorę panią z nami do Modrzejowa, jako naszego anioła opiekuńczego, albo raczej naszą boginię wojny, naszą Nikę, ale, na miłość Boską, panno Jadwigo, musi pani trzymać się zdaleka, hen po za obrębem kul. Najlepiej przy samochodzie. Zgoda? Słowo?
Słowa.
Spojrzał głęboko w jej źrenice, z których wystrzelił przemiły, zalotny uśmiech.
— Słowo — powtórzyła. — Będę zachowywać się grzecznie.
— Żeby tylko!
Zaśmiali się jak dzieciaki.
Otoczyła ich reszta towarzyszów z karabinami. Natłoczyli się w samochód, który ruszył powoli przez ciemną, wyboistą ulicę ku pobliskiej osadzie, gdzie noc dała im kilka godzin spoczynku.
Słońce stało już wysoko, gdy w Modrzejowie zerwał się nerwowy ruch i panna Jadwiga wyskoczyła co tchu z probostwa na trakt. Poczęła biedz za kilku ludźmi w stronę mostu granicznego, skąd rozlegały się odgłosy strzałów. Mogło się zdawać, że odbywa się tam polowanie z naganką na liczną zwierzynę. Lecz z drugiej strony mostu również migotały ogienki i grzmiała kanonada.
Serce kołatało w piersi żołnierskiej dziewczyny i myśl jej jak orzeł szybowała nad garstką powstań-