Zerwało się znów stado sokołów i rwało ku wejściu do „szlafhauzu“, wichurą zapału niesione. Serce w piersi dziewczyny przestało bić, lodowaty dreszcz przeszył ją do szpiku kości.
— Ot, tam... pędzi Kłosek — wybełkotał ksiądz, z za węgla ustronnego domku wyzierając.
— I pan Wiktor Kuna... i Froncek — zadrgały blade wargi panny.
Modlitewne westchnienie podniosło falą dwie polskie piersi. A w tym momencie Kłosek — bo on to był — runął na twarz, w czoło kulą ugodzony. Nie żył.
Na sekundę czy dwie zwolniał bieg wyścigowy, lecz zaraz uskrzydliły ich krzyki:
— O, te gizdy germańskie! Niech ich...!! — zgrzytnął brat poległego.
— Naprzód! Naprzód! — rwał się zew ognisty z napiętej jak struna gardzieli porucznika, elektryzował, upajał brać, skowaną w wspaniały akord bohaterstwa.
Pędzili, nie zauważywszy, że jedno i drugie ogniwo wytrącono z ich łańcucha, i wpadli pod pas w kolistą, dużą kotlinę piaszczystą, osłoniętą z przodu osypiskiem. Dostali się w naturalny etap do drzwi szlafhauzu, niebezpieczny, bo z niedalekich okien wysokiego budynku dosięgalny. Więc odruchowo wiara jęła grzebać łapami doły pod sobą. Grzebali je tak zawzięcie, że zrazu nie uświadomili sobie, iż kanonada nagle przygasała.
— O, peirona, co to?!... — wymamrotał blady jak chusta Froncek.
I porucznik przeraził się, bo zdało mu się, że — jak to uczynić należało — Zycherka lada moment urządzi wypad i wybije ich co do nogi.
Tymczasem zaszło coś, o czem wiedzieć nie mogli. W toku ich akcji ks. Woźniak podbiegł do Mańki, radzili nad czemś przez chwilę, zaczem zabieliła się chorągiew i wystąpił parlamentarjusz.
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.