Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

ność, że ta dziewczyna gospodaruje w jego mieszkaniu, jakby u siebie. Nie zdejmował z niej wzroku, a od tego patrzenia tajało mu coś w piersi. Wiedział, że żyje dopiero, gdy miał ją przed oczyma i błogosławioną była ta ziemia, po której ona stąpała. Pragnął wtedy jedynie tego, by na niego spojrzała.
Ona zaś obdzieliła najpierw tych, co w kącie pokoju siedzieli na pudłach od granatów, zamieniła z nimi kilka słów, poczęstowała innych i wreszcie postawiła półmisek na stole. Przytem z pod przymkniętych powiek wydarł się, niby z pod chmury, jeden błyskawiczny błysk źrenic i opromienił jego twarz, przepoił go całego słońcem, bo szepnął mu ukradkiem, w uśmiech spowite, upragnione:... kochany!
Zaparło mu to oddech w piersi, odebrało pamięć wszystkiego. Gdy znikła, przez moment bezprzytomny nie widział nikogo, nie słyszał nic. Wreszcie odetchnął całą piersią, zaśmiał się junacko i zerwał z krzesła.
Weszła do pokoju panna Matylda z tacą, z kawą i dobrym uśmiechem.
Tymczasem w pieczarze nocy Lis i Kołeczek, leżąc na piachach pogłębionej kotliny, szeptali do siebie coś z przejęciem. Spodobały im się sylwetki straży, czerniące się we drzwiach szlafhauzu i brał ich apetyt na maszynówkę tego posterunku. A w mięśniach siłacza prężyła się żądza pochwycenia w szpony kilku zielonych lancknechtów. Lecz jakby tego celu dopiąć, nie miał wyobrażenia. Przyszedł mu jednak z radą Kołeczek. Sądził, że kilka flaszek gorzkiej powinno rozwiązać tę łamigłówkę, i wyprawił zaraz młodego Hallerczyka po gorzałkę do porucznika Kuny.
Od dobrze oświetlonych szyb schlafhauzu szedł w pomrok dość obfity blask a księżyc, żeglujący wśród archipelagu drobnych obłoków, wypływał