sów na ulicy, zerknęła nań, roześmiała się mu prosto w oczy, mówiąc do towarzyszki, młodej, jak ona kozy:
— Dyć to tyn, co tak strzeloł z wasserturmu do zielonków!
Nagle Froncek doznał niewysłowionego upojenia, jakie niesie sława, i na tem tle wykwitł afekt, Smarkula była jeszcze niecałkiem wypierzona, ale niczego. Spaśna, dobrej wagi, sama w sobie, łydki miała, jak banie, lica niby jabłka jędrne, a warkocze ekstrafajne, za pas sięgające. A że dolna jej warga wykrzywiona była nieco na lewo, był to dopust Boży, za który jej nie można było winić. Za to ślepie świeciły się jej, jak wilkowi na mróz.
Od tej chwili było z Fronckiem coś nie rychtyk. Przez dwa wieczory „smykoł sie“ przed dużym budynkiem mieszkalnym kolejarzy, gdzie akurat wtedy pojawiały się na drugiem piętrze między doniczkami pelargonij i rozmarynów dwa grube warkocze z czerwonemi kokardkami. Snać przyczajona za kwiatami dziołcha strzelała na niego okiem. Raz ujrzał jej płową głowę i jarzące ślepie, aż go coś przeszło po kościach.
Głowił się i głowił, czy świstem sygnalizować jej oficjalnie swą obecność i do łaskawego wyjścia na dwór „anrajcować“, czy też czekać, aż sama „wysmyknie sie“ od matki i wtedy targnąć ją za warkocz i zawrzeć znajomość. Jedno i drugie wszakże wydało mu się zbyt pospolite, codzienne. Taki saperlajcki fyrtok mógł w inny sposób ujawnić swój strzelisty afekt, mógł olśnić ją nieoczekiwanym u wojaka, a roztkliwiającym serca niewieście talentem.
Trzeciego dnia zatem, po obiedzie, gdy, jak wyspekulował, ojciec Mani musiał być na służbie, siadł między pierwszem a drugiem piętrem domu kolejarzy na niemytym od soboty stopniu i wycelował lufę trąbki w brunatne drzwi, na których nale-